Ninja – czyli o byciu podróżniczą tabula rasą

Nazywa się Florin

Jednak wszyscy mówią na niego Ninja. Ninja mieszka w przyczepie. Wiecie, takiej kempingowej, typu Niewiadów. Mieszka w niej cały rok. Nie ma prądu ani bieżącej wody. Prąd nie jest mu potrzebny a wodę przynosi z oddalonej o kilkanaście minut drogi studni. Najciężej jest w zimie, kiedy temperatury spadają poniżej zera i sypie śnieg. Wtedy Ninja wstawia do przyczepy żeliwną kozę i zaczyna w niej palić. Jest tak gorąco, że ostatnią zimę przesiedział w przyczepie nago.

Przyczepa

Przyczepa jest ustawiona na zboczu z widokiem na Górę. Ninja wychodząc z przyczepy, za każdym razem, chcąc nie chcąc, musi oglądać tę Górę. Ogląda ją teraz, kiedy budzi się do życia po okresie zimowej hibernacji. Ogląda ją jesienią, kiedy jej nagie ściany smagane są deszczem i wiatrem. Ninja mówi, że widok tej Góry nigdy mu się nie znudzi. Kiedy wypowiada te słowa, przypomina mi się widok smutnego mokotowskiego podwórka które, podobnie jak Ninja Górę, oglądałem codziennie wychodząc z bloku w drodze do pracy. Widoki jakie codziennie oglądał Ninja i widoki jakie mi było dane codziennie oglądać mają elementy wspólne. On, na przełomie zimy i wiosny mógł obserwować walkę przebiśniegów z pokrywą śnieżną. Ja mogłem oglądać tę samą walkę w wykonaniu psich kup. On słuchał wiosennych treli ptaków. Ja mogłem słuchać wyjącego radia sąsiada z klatki obok, które przez otwarte okno nawracało wszystkich mieszkańców osiedla na tę jedyną i słuszną. Ninja rozpalał ognisko aby zrobić sobie na nim frytki. Ja rozpalałem w naszym małym ogródku żałośnie wyglądającego grilla-jednorazówkę ale szybko usłyszałem od sąsiadki z góry, że chyba mnie pojebało.

Nigdy nie pił, nie palił

Pracował we Włoszech. Zarabiał dużo pieniędzy, jeździł drogimi samochodami, spał w pięciogwiazdkowych hotelach. Mówi że robił złe rzeczy, że był złym człowiekiem. Teraz musi się wyciszyć. Zabić bestię która w nim siedzi. Teraz jest tutaj. Gdzie będzie za rok? Nie wie. Może uda mu się przenieść na drugą stronę góry. Byłyby zupełnie odcięty od ludzi ale to mu nie przeszkadza. Miałby dostęp do źródła z wodą tuż pod nosem. Nie musiałby po nią chodzić na piechotę.

Siedzę na trawie

Wokół rośnie mięta. Słońce powoli chowa się za horyzontem. Patrzę na górę. Patrzę na Ninję, który miesza frytki smażące się na ognisku. Patrzę na jego przyczepę i biegające wokoło psy. Obok przechodzi stado baranów, które pasterz sprowadza do zagrody na noc. Siedzę i zastanawiam się. O co tak właściwie chodzi? Naprawdę zastanawiam się o co chodzi. Już dawno nie miałem tak relatywizującego doświadczenia. A takie doświadczenia są w życiu bardzo potrzebne. Są bardzo potrzebne i bardzo rzadkie. To chyba dlatego tak ciągnie nas do Afryki. Kontynentu który w jednej chwili kochasz, aby za chwilę go znienawidzić. Kontynentu który uświadamia Ci jak wiele posiadasz, oraz tego, jak niewiele Ci potrzeba. Jednak teraz zrozumiałem, że nie trzeba wyjeżdżać daleko. Nie trzeba teleportować się za pośrednictwem samolotu do zupełnie innej kultury i mentalności aby doświadczyć takiego katharsis dla hierarchii wartości. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce i/lub odpowiednią osobę. A później zatopić się w nią. Uczucie, że chciałbyś być częścią tego, czego właśnie doświadczasz przyjdzie samo.

Poszukiwanie

Zastanawia mnie czy możliwe jest poszukiwanie takich relatywizujących doświadczeń. Jeśli będziemy ich poszukiwać, to z założenia będziemy zestawiać nasz świat, nasze wartości i nasz stan posiadania ze światem obcym, zewnętrznym. Będziemy porównywać nasze wyobrażenie na temat tego co mamy, z tym czego nie mamy lub z tym co mają inni. Wydaje mi się zaś, że proces powinien zachodzić w odwrotnym kierunku. To wartości, materialne lub niematerialne czy też ludzie z którymi się stykamy powinni indukować w nas myśl, która w większości przypadków będzie bardzo nieokreślona i będzie brzmieć mniej więcej tak – „o co tak właściwie w tym wszystkim chodzi?”.

A jeśli

A jeśli to nie my powinniśmy szukać tych relatywizujących doświadczeń, jak sprawić aby one szukały nas? Wydaje się, że jedyną drogą jest otworzenie się na te równoległe światy odmiennych wartości. Jeśli będziemy tkwić w naszym hermetycznym świecie i ciągle będziemy poruszać się po tych samych ścieżkach, nigdy nie damy szans wartościom ze światów równoległych na dotarcie do nas. Może wydawać się, że podróżowanie daje doskonałe możliwości do wyeksponowania się na takie „światy równoległe”. Jednak moim zdaniem, w praktyce jest to bardzo trudne. Każdy z nas jest pełen uprzedzeń, stereotypów, kulturowych tabu czy wreszcie własnych lęków. Jest to rzecz zupełnie normalna. I kiedy myślę sobie, czy jest jakieś lekarstwo na ten cały osad nagromadzony w naszej głowie, to dochodzę do wniosku, że jedynym lekarstwem jest czas. Czas pozwala nam poznawać rzeczy dogłębnie. Pozwala przełamywać wyobrażenia, które były budowane w naszych głowach przez lata.

Byłoby

Byłoby wspaniale móc zaczynać każdą podróż z głową nieskalaną żadnymi wyobrażeniami. Za każdym razem być podróżniczą tabula rasą. Byłoby wspaniale. Byłoby. Tymczasem, aby otworzyć nasze umysły musimy się nieźle namęczyć. Nie pozostaje mi więc nic innego jak życzyć sobie i Wam dużo wytrwałości w dążeniu do rzeczonej otwartości umysłu. Zadanie nie jest łatwe, ale wierzę, że nagroda wielka.


Post scriptum

Miało być o jedzeniu frytek z ogniska, lataniu na paralotni i robieniu herbaty ze świeżo zerwanej mięty. I wiecie co? Właśnie o tym jest ten wpis. Osoby które się zawiodły, z góry przepraszam.