Dzień z życia w Dar es Salaam

W stolicy Tanzanii spędziliśmy nieplanowanie dużo czasu. Zdecydowanie za dużo czasu. Czasu który powinniśmy wykorzystać na zwiedzanie kontynentu a który musieliśmy poświęcić na chodzenie po urzędach, użeranie się z naszym agentem, który miał pracować dla nas ale ponieważ nie miał pojęcia o niczym to my musieliśmy wykonywać pracę za niego. Na pertraktacjach z Maerskiem, z naszym agentem w Jordanii i wykonywaniu niezliczonej ilości telefonów.

Na przestrzeni tych sześciu tygodni wypracowaliśmy sobie pewną dzienną rutynę. Teraz, kiedy patrzymy na to z perspektywy, siedząc w wygodnym fotelu i podziwiając malawijski zachód słońca, wydaje nam się to wszystko dość zabawne. Ale uwierzcie nam, wtedy przechodziliśmy piekło. Przez głowę przechodziły najróżniejsze myśli, z tymi najczarniejszymi włącznie. Uczucia złości, zrezygnowania i frustracji przeplatane były napadami śmiechu.

Nikomu nie życzymy takich przygód w podróży, ale to doświadczenie dużo nas nauczyło a sama dzienna rutyna którą wypracowaliśmy może Wam dać jakieś wyobrażenie na temat tego, jak różne rzeczy funkcjonują w Afryce.

Oto jak wyglądał przeciętny dzień ze szpilkowego życia w tym trudnym dla nas czasie.

Dar es Salaam – hostel YMCA – pokój nr 14

7:00 Pobudka! Słońce już dawno nad horyzontem. Trzeba wyplątać się z moskitiery i ruszyć na śniadanie zanim wszystko zjedzą.

7:05 Prysznic. Oczywiście zimny, o ile w kranie była woda.

7:15 Śniadanie. Codziennie takie samo, czyli omlet z dwóch jaj zatopiony w oleju, dwie kromki chleba tostowego, nieco margaryny maźniętej na brzegu talerza która starczała na posmarowanie jednej kromki, łyżeczka czegoś co miało imitować dżemem ale w istocie było posłodzoną czerwoną galaretą którą można było posmarować pół kromki chleba, filiżanka herbaty i czasami jakiś owoc. Kawałek arbuza lub połówka zielonej pomarańczy. Żeby jakoś przetrwać na śniadanie przynosiliśmy swój chleb, margarynę, miód i masło orzechowe. Jeśli chodzi o afrykańskie omlety, to zbrzydły nam już podczas naszej drugiej wyprawy na Czarny Ląd, więc szybko wynegocjowaliśmy, żeby zamiast omleta z dwóch jaj dawali nam dwa jajka ugotowane na twardo, na które, jeśli nie były wcześniej gotowe, musieliśmy czekać godzinę.

8:00 Poranne obserwacje przy filiżance herbaty z drugiego parzenia tej samej torebki. Nie śpieszyło nam się nigdzie, więc siedzieliśmy i obserwowaliśmy Tanzańczyków spożywających śniadanie, a obserwacji można poczynić masę. Na przykład afrykański sposób na picie gorącej herbaty. Wylej trochę naparu na spodeczek, odczekaj chwilę, po czym wychłeptaj herbatę ze spodka. Można też było obserwować z jakim mozołem poruszają się kelnerki obsługujące klientów. Powłóczyły nogami zupełnie jakby miały buty z ołowiu i nie jadły niczego od trzech dni, choć ich gabaryty zupełnie na to nie wskazywały. No i ten ich rozentuzjazmowany wyraz twarzy…

9:00 Chodzenie po biurach, wydzwanianie, wizyty w TRA (czyli Tanzania Revenue Authority, tanzański odpowiednik Urzędu Skarbowego) lub inne atrakcje. Przez większą część przedpołudnia staraliśmy się dowiedzieć jak wyciągnąć nasz samochód z portu. Chodziliśmy rozmawiać z naszym agentem, mieliśmy spotkania w Maersku, molestowaliśmy urzędników z TRA, wysyłaliśmy maile, dzwoniliśmy. W weekendy, kiedy wszystko było zamknięte i nie mogliśmy niczego załatwić, wybieraliśmy się na wycieczkę do National Museum, na targ albo do parku w którym nie było trawy.

12:00 Trzeba było zacząć polować na obiad, czy jak to mówią w świecie na którego realiach swoje piętno odcisnęli Brytyjczycy – lunch. Czyli ryż z fasolą i jakimiś zielonymi liśćmi, które w smaku przypominały trawę. Czasami dla odmiany kupowaliśmy frytki w oleju, czy raczej olej we frytkach. Jeśli się nie pospieszyliśmy lub zagapiliśmy to chodziliśmy głodni. O 14 już nigdzie nie można było dostać naszego ulubionego ryżu z fasolą.

14:00 Kolejna runda telefonów pośpieszających, maili wyjaśniających i wizyt pouczających. Ponieważ Tanzańczycy nigdy nie oddzwaniają, rzadko odpisują na maile i prawie nigdy nie wywiązują się z wcześniej poczynionych ustaleń, popołudnie spędzaliśmy na telefonowaniu w celu sprawdzenia, czy dana czynność którą ustaliliśmy wcześniej została wykonana. Jeśli nie mogliśmy się dodzwonić i nie dostaliśmy odpowiedzi na maila to musieliśmy jechać do biura aby wyjaśnić sprawę osobiście.

16:00 Trzeba odreagować. Spacerek po hostelowym podwórzu z butelką Stoney’a w ręce i dyskusje na temat Afryki lub wycieczka na loda lub po koktajl arbuzowo-bananowo-papajowo-ogórkowo-pomidorowo-orzechowy który sprzedawali pod meczetem nieopodal.

17:00 Runda telefonów i maili mająca na celu sprawdzić, czy rzeczy które zostały ustalone wcześniej i przypomniane dziś popołudniu zostały W KOŃCU zrobione.

17:50 Zaczyna się ściemniać a wraz z nastającą ciemnością ze swoich kryjówek wychodzą spragnione ludzkiej krwi komary. Trzeba więc dokonać rytualnego namaszczenia repelentem.

18:00 Polowanie na kolację. Słońce zaszło już za horyzontem, trzeba więc było zorganizować coś do jedzenia. Najczęściej miszkaka (4 małe kawałki mięsa nabite na patyk, ugrilowane po czym usmażone na głębokim tłuszczu) oraz banany również smażone w głębokim oleju. Czasami, jeśli mieliśmy szczęście, trafiała się również sałatka warzywna.

19:00 Kolacja zjedzona a za oknem ciemność. Czas na przegląd fejsa, instagrama, wiadomości i innych dobrodziejstw internetu.

20:00 O cholera, ale późno! Czas iść spać. Trzeba się wyspać, aby mieć dużo siły. Przecież jutro czeka nas kolejny dzień pełen afrykańskich atrakcji!

A w weekendy

W weekendy budził nas warkot generatorów. O 6 rano, wraz ze wschodem słońca, w całym mieście wyłączali prąd, który powracał dopiero około 18 kiedy słońce już schowało się za horyzontem. W niedziele wszystko było zamknięte więc nie mogliśmy liczyć na naszą ulubioną fasolę z ryżem i musieliśmy zadowolić się kanapkami z masłem orzechowym lub miodem. Wszystkie biura były zamknięte, więc nie mogliśmy też popychać do przodu sprawy naszego samochodu uwięzionego w porcie. Ponieważ nie było prądu musieliśmy z rozwagą korzystać z komputerów i telefonów – baterie musiały starczyć do czasu, kiedy na wieczór znów włączą prąd. Weekendy były czasem, kiedy nie musieliśmy się stresować o to jakie chocki klocki wymyślą dzisiaj nasi współpracownicy lub tanzańscy urzędnicy ale z drugiej strony wydłużały cały proces i nie posuwały nas do przodu. A bardzo drogi licznik za zaparkowanie kontenera w porcie ciągle bił…

Z wizytą w muzeum. Jak zwykle w Afryce, nie zawiedliśmy się ;)

Przerwa na degustację owoców chlebowca

Popołudniowe rozważania o Afryce przy butelce Stoney’a

Kuchcik od miszkaków. Nic dziwnego, że na jajka trzeba było czekać godzinę…