Wysyłka samochodu z Jordanii do Tanzanii

– akt trzeci

To już ostatni wpis o naszych perypetiach związanych z wysyłką samochodu do Afryki, jeśli nie czytaliście poprzednich części to zachęcamy do zapoznania się z nimi. Część pierwszą znajdziecie TUTAJ, a część drugą TUTAJ.

Długo wyczekiwany dzień

Jest piątek 23 września. Dziś mija dokładnie sześć tygodni odkąd przylecieliśmy do Dar es Salaam. To dziś mamy wreszcie odebrać nasz samochód z portu. Budzimy się o świcie, by spakować do plecaków ostatnie rzeczy, jemy śniadanie i wymeldowujemy się z naszego hostelu. Łapiemy bajaja (to taki tutejszy odpowiednik rikszy) i z całym naszym majdanem jedziemy prosto do portu. Na miejsce docieramy chwilę po godzinie 8. Jednak na Klementa, naszego portowego agenta, musimy czekać do 9.30. Szybko okazuje się, że mamy zapłacić za kolejny dzień stania samochodu w porcie, kolejne 50USD. Gdy Jacek dzwoni do Aarona, naszego agenta celnego z Jamaapu, by zapytać dlaczego mamy płacić za kolejny dzień w porcie, skoro według wczorajszych ustaleń, jeśli z portu wyjedziemy rano to nie będziemy musieli płacić za kolejny dzień, w słuchawce słyszy tylko: Sorry, I can’t help you my friend. Płacimy więc dodatkowe 50USD. Jest nam wszystko jedno. Jedyne na czym nam w tej chwili zależy to opuszczenie bram portu wraz z naszym samochodem. Dostajemy gigantycznego GPSa, który przypomina podkład kolejowy. Klement montuje go za pomocą łańcucha pod moim siedzeniem.

Tak blisko a tak daleko

Po kilku godzinach, kiedy powinniśmy być już wolni, okazuje się, że Aaron kazał Klementowi wstrzymać całą procedurę odbioru samochodu. Nie wiemy o co znowu chodzi. Jacek natychmiast dzwoni do Aarona. Okazuje się, że na koncie Jamaapu nie ma jeszcze pieniędzy, które wczoraj wysłaliśmy przelewem. No cóż, nic dziwnego. Oczywistym jest, że jeśli pieniądze zostały wysłane poprzedniego dnia wieczorem to nie ma szans na to że dojdą dzisiaj, szczególnie biorąc pod uwagę, że jest to przelew zagraniczny do jakiegoś afrykańskiego banku. Potwierdzenie przelewu jest dla Aarona bezwartościowym świstkiem papieru. Aaron stwierdza, że dopóki na koncie firmy nie pojawią się pieniądze to nie pozwoli na to by nasz samochód opuścił port. Jutro weekend, przelew najwcześniej dotrze za 3 dni, ale znając afrykańskie realia równie dobrze może to trwać dwa tygodnie. Aaron proponuje żebyśmy zapłacili w gotówce i wtedy możemy wyjechać już dziś. Na pytanie co się stanie z pieniędzmi które przelaliśmy nie potrafi odpowiedzieć. Zaczynają się gorączkowe telefony do banku w Polsce, do banku w Tanzanii, do Aarona i do jego szefa. Ale nie przynosi to żadnego rezultatu. Przelewu anulować nie możemy, co jest równoznaczne z tym, że nie możemy zapłacić w gotówce. A mówimy o kwocie ponad 1000USD! Nie możemy przecież zapłacić dwukrotnie. Sytuacja jest kuriozalna, przecież wczoraj spotkaliśmy się z Aaronem aby ustalić szczegóły płatności. Gdyby powiedział, że możemy zapłacić tylko i wyłącznie w gotówce to tak byśmy właśnie zrobili. Teraz jednak jest już za późno. Nasz samochód stoi 10  metrów od bram portu. Jesteśmy już tak blisko wolności, a jednocześnie tak daleko. Jest 15.30. Za dwie i pół godziny zamykają port.

Wyścig z czasem

Niespodziewanie ostatnią deskę ratunku podsuwa nam Klement. Za jego radą postanawiamy jeszcze osobiście porozmawiać z Aaronem. Problem tylko w tym, że siedziba Jamaapu jest na drugim końcu miasta, a o tej porze są straszliwe korki. Dalla-dalla lub bajajem będziemy jechać co najmniej półtorej godziny w jedną stronę. Pozostaje nam więc środek transportu, którego na co dzień staramy się unikać, a mianowicie boda-boda, czyli tutejsze motorki. Pędzimy przez miasto, skrótami, pomiędzy samochodami, z prędkością momentami przyprawiającą o zawrót głowy. Docieramy na miejsce w rekordowym czasie 25 minut. Na początku Aaron w ogóle nie chce z nami rozmawiać, mówi, żebyśmy czekali bo wysłali kogoś do banku by jeszcze raz sprawdził, czy przelew dotarł (tak, w Tanzanii wielka firma by sprawdzić stan konta musi udać się do banku). Czekamy i czekamy, a czas płynie nieubłaganie. Nie pomaga pokazanie ekranu komputera ze stanem konta i wykonanym przelewem, nie pomaga potwierdzenie przelewu. Aaron wspomina tylko o jakimś potwierdzeniu Swift. Rozmawiamy z innym pracownikiem Jamaapu, tłumacząc mu naszą sytuację. Ale bynajmniej nie jest to spokojne tłumaczenie, atmosfera jest nerwowa, a pokłady naszej cierpliwości sięgają dna. Ostatecznie, w zasadzie do tej pory nie wiem jakim cudem, zgadzają się żebyśmy dziś opuścili port. I tak przed opuszczeniem Tanzanii musimy się jeszcze stawić w przygranicznym biurze Jamaapu, żeby oddać jakieś dokumenty, dodatkowo mamy też do granicy jechać w konwoju, byśmy przypadkiem nigdzie nie uciekli. Do czasu dojechania przez nas do granicy przelew ma szansę dotrzeć na konto Jamaapu. Mamy cztery dni na opuszczenie Tanzanii, prawie 1000 kilometrów do pokonania, musimy jechać prosto do granicy tanzańsko-malawijskiej. Nie możemy zbaczać z trasy na więcej niż sto metrów. Opuszczamy biuro Jamaapu, jest 17.30. Jacek dzwoni do Klementa by czekał na nas w porcie. Ponownie wsiadamy na boda-boda i pędzimy po nasz samochód.

Długo wyczekiwany moment

Dojeżdżamy na miejsce i po dosłownie 5 minutach jesteśmy wolni. Dziwne uczucie. Po prawie dwóch miesiącach ponownie wsiadamy do naszego samochodu. Tak długo czekaliśmy na ten moment. Z jednej strony jesteśmy szczęśliwi, z drugiej tak zmęczeni, że nie mamy siły żeby się cieszyć. Słońce chyli się ku zachodowi, więc zatrzymujemy się na pierwszej lepszej stacji benzynowej na noc. Wieczorem okazuje się, że zamiast konwoju w którym ponoć mieliśmy jechać do granicy, w drodze do granicy będzie nam towarzyszył kolega jednego z pracowników Jamaapu. Sofian, bo tak mu na imię, ma do nas dołączyć jutro. Prosi byśmy zadzwonili do niego jak tylko wstaniemy. Jacek dzwoni jeszcze do naszego banku by poprosić o wydanie potwierdzenia Swift przelewu, o którym wspominał Aaron. Okazuje się, że nikt w cywilizowanym świecie takich potwierdzeń nie używa, a ponieważ jest piątek wieczorem, to najwcześniej mamy je szansę otrzymać dopiero w poniedziałek.

Tranzyt przez Tanzanię

Kolejnego dnia wstajemy o przed 5 by ruszyć bladym świtem. Dzwonię do Sofiana trzykrotnie, ale nie odbiera telefonu. Ruszamy więc bez niego. Po drodze mijamy tysiące baobabów i zbocza usiane gigantycznymi głazami. Prawdziwie afrykańskie krajobrazy. Nie zatrzymujemy się jednak na robienie zdjęć, zależy nam na tym by jak najszybciej opuścić Tanzanię. Jedziemy praktycznie bez żadnych przystanków. Pod wieczór zaczynamy się rozglądać za stacją, na której moglibyśmy się zatrzymać na noc. Musimy też zatankować Toyotkę. Nie udało nam się jednak znaleźć po drodze żadnej stacji na której można by płacić kartą. Jak na złość nie mijamy też żadnego bankomatu. Do najbliższego bankomatu trzeba dojechać 5 kilometrów, nie możemy jednak zbaczać z trasy na więcej niż 100 metrów. Osobiście wątpię w to że ktokolwiek będzie to sprawdzał, jednak postraszyli nas że kara za zboczenie z trasy to połowa wartości samochodu, więc wolimy nie sprawdzać jak jest w rzeczywistości. Przyglądamy się jak zamontowany jest nasz GPS. Okazuje się, że afrykańskie metody po raz kolejny nas nie zaskakują. Po 5 sekundach odczepiamy GPSa. Chowam go do torebki, w której ledwo się mieści i zostaję przy drodze, a Jacek jedzie po pieniądze do bankomatu. Czujemy się jak w jakiejś komedii. Sofian nadal nas nie dogonił, co kilka godzin tylko dzwoni do nas kontrolując gdzie jesteśmy, twierdzi, że jedzie za nami i niebawem się spotkamy. Oczywiście w razie jakichkolwiek problemów prosi byśmy do niego dzwonili. Kolejny dzień bez większych przygód upływa nam na jeździe. Dopiero po południu w niedzielę spotykamy się z Sofianem. Do granicy zostało nam jakieś sto kilometrów. Sofian usilnie próbuje nas przekonać byśmy jechali do granicy już dziś, my jednak znając już nieco afrykańskie realia chcemy mieć cały dzień na przekraczanie granicy.

Po lewej stronie Jacek z naszym gpsem, a po prawej ten sam gps ukryty w mojej torebce

Tak wyglądała prawie cała nasza droga podczas tranzytu przez Tanzanię

Jest końcówką pory suchej, więc wszystko dookoła wysuszone na wiór

Jeśli jednak zostały gdzieś jeszcze soczyste zielone listki, bądźcie pewni że zobaczycie tam żyrafę :P

A tu zebry pasące się przy drodze

Wprawne oko dostrzeże impale

Nasza droga wiodła przez krainę baobabów

Wszędzie baobaby

Każdy w innym kształcie, ciężko było od nich oderwać wzrok

Gdzie okiem sięgnąć tylko baobaby

Takie widoki towarzyszyły nam przez dobre kilkadziesiąt kilometrów

Jeden z wielu napotkanych po drodze straganów. Ten z pomidorkami i cebulą. Tu wszystko sprzedaje się na wiadra :)

Ucieczka z granicy

W poniedziałkowy poranek ruszamy w stronę granicy. Docieramy na miejsce chwilę po 9. Jacek idzie do przygranicznego biura Jamaapu, gdzie proszą go o oddanie dokumentów celnych dotyczących naszego samochodu. Jacek na szczęście przytomnie niczego nie oddaje. W końcu bez nich nie będziemy w stanie przekroczyć granicy. Pracownicy Jamaapu każą nam czekać, bo przelew nadal do nich nie dotarł. W międzyczasie dostajemy jednak od naszego banku potwierdzenie przelewu Swift, które ponoć ma załatwić całą sprawę. Jacek natychmiast wysyła je Aaronowi. Ten jednak zamiast dać nam w końcu spokój, mówi, że muszą teraz iść z tym do banku i żebyśmy czekali. Czekamy godzinę. Po kolejnej godzinie dzwonimy, ale dowiadujemy się tylko tyle, że nadal mamy czekać. Po trzech godzinach w słuchawce wciąż ta sama odpowiedź. Dopiero o 15 ma być cokolwiek wiadomo. Przejście graniczne jest otwarte do 18. To jest czwarty i zarazem ostatni dzień, który mieliśmy na opuszczenie Tanzanii. Musimy dziś wyjechać. Decydujemy, że jeśli do 15 nikt do nas nie zadzwoni to niepostrzeżenie oddalimy się spod biura Jamaapu i spróbujemy sami przekroczyć granicę. Wprawdzie od początku Aaron twierdził, że do przekroczenia granicy potrzebujemy agenta Jamaapu, ale wydaje nam się to podejrzane, w końcu to my mamy wszystkie potrzebne dokumenty. Wybija 15. Aaron nie dzwoni. Postanawiamy więc wymknąć się w końcu z tej machiny i jak gdyby nigdy nic jedziemy na granicę. Z duszą na ramieniu, w tempie ekspresowym wypełniamy formularze wyjazdowe. Stemple wbite do paszportów. Potem oddajemy wszystkie papiery dotyczące samochodu. I tu pojawia się „mały” problem. Celnikom w dokumentacji brakuje faktury na 300 dolarów za pozwolenie na przewóz cargo w naszym samochodzie. Nie za bardzo wiemy o co chodzi. Celnicy proszą o telefon do naszego agenta celnego. Serca zaczynają nam bić mocniej. Oczywiście mówimy, że nie mamy do niego telefonu. Zaczynamy tłumaczyć, że wszystko co jest w samochodzie przyleciało razem z nami samolotem i że to tylko nasze prywatne rzeczy. Nie wieziemy niczego na handel. Udaje nam się wybrnąć z sytuacji. Celnicy jeszcze tylko zabierają naszego gigantycznego gpsa i puszczają nas wolno. Kilkaset metrów dalej zatrzymujemy się przy malawijskich biurach. Tu czeka nas nieco więcej pracy. Musimy wypełnić formularze wjazdowe,  podstemplować paszporty, załatwić TIP (Temporary Import Permit – czasowe pozwolenie na wjazd) dla naszego samochodu i wykupić ubezpieczenie. Mimo, że po tej stronie spędzamy niecałą godzinę, wszystko wydaje się ciągnąć w nieskończoność. W międzyczasie kilkukrotnie dzwoni do nas Aaron, ale nie odbieramy telefonu. Czekając na TIPa zauważam kogoś w koszulce Jamaapu, więc Jacek natychmiast ukrywa się za jednym z budynków. Tylko on był dziś w ich biurze, więc tylko jego widzieli. Wychodzi z ukrycia dopiero gdy mam w ręku komplet dokumentów. Wsiadamy w samochód. Otwiera się szlaban. I dopiero teraz czujemy ulgę. Dopiero teraz jesteśmy wolni.

Afrykańską przygodę czas zacząć!

Kilka dni po odzyskaniu samochodu, gdzieś na malawijskich bezdrożach