Malaria w Mozambiku
Słowo wstępu
Ten kto o malarii cokolwiek czytał za pewne wie, że jest to choroba przenoszona przez komary na którą co roku choruje ponad 200 milionów osób, a umiera 1-3 milionów ludzi. Są różne sposoby profilaktyki antymalarycznej, takie jak stosowanie repelentów, używanie moskitier i branie profilaktycznie odpowiednich leków. Wszystkie te metody stosowane jednocześnie dają bardzo dużą skuteczność. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy do rejonów zagrożonych malarią jedzie się na długo.
Miasto na końcu świata
Mijało właśnie sześć tygodni odkąd wjechaliśmy do Mozambiku. W Afryce byliśmy już od czterech miesięcy. Przyjechaliśmy właśnie do Mocimboa de Praia, drugiego największego miasta w prowincji Cabo Delgado. Prowincje w Mozambiku to coś w rodzaju polskich województw, z tą różnicą, że mają one powierzchnię pięć a może nawet dziesięć razy większą niż nasze województwa. Do Mocimboa de Praia wybraliśmy się w odwiedziny do Joe poznanego parę tygodni wcześniej. Już pierwszego dnia wieczorem Jacek zaległ w łóżku z wysoką gorączką i koszmarnym bólem głowy. Nawet kurczak z rożna z pieczonymi ziemniakami przyrządzony przez Joe zupełnie mu nie wchodził. Sytuacji nie ułatwiało 40°C na zewnątrz (należy dodać, że w cieniu). Był właśnie koniec pory suchej w Mozambiku, a więc najgorętszy możliwy okres w roku. W naszym pokoju było jeszcze goręcej, a klimatyzacja jak na złość się zepsuła. Tego samego dnia zrobiliśmy test paskowy na malarię, których całe pudełko wozimy ze sobą od początku naszego pobytu w Afryce. Wyszedł negatywny. Jednak to nie przesądza sprawy. Chcieliśmy więc zrobić test mikroskopowy dający dużo pewniejszy wynik. Okazało się jednak, że w drugim największym mieście w całej prowincji nie można nigdzie zrobić testu na malarię, mimo, że mają tu szpital. Nie ma nawet apteki! Mieliśmy oczywiście ze sobą leki na malarię, ale przez ostatnich kilka miesięcy doświadczyły one temperatur rzędu 40-50°C, miałam więc wątpliwości czy do czegokolwiek się jeszcze nadają. Zdecydowaliśmy, że jeśli do jutra sytuacja się nie zmieni, jedziemy do oddalonej o prawie 400 kilometrów Pemby – pierwszego największego miasta w prowincji.
Denga
Nazajutrz Jacek mimo leków przeciwgorączkowych ciągle miał temperaturę utrzymującą się w przedziale 39-40°C. Bez większego zastanowienia wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy do Pemby. Udało nam się znaleźć białego lekarza. Niestety nasze dotychczasowe doświadczenia z afrykańskimi lekarzami nie pozwoliłyby mi kolejny raz zaufać im w kwestiach zdrowotnych. Lekarz do którego trafiliśmy był z Belgii, a w Mozambiku mieszkał już od dziewięciu lat. Oczywiście pierwsze co zrobił to zlecił test mikroskopowy na malarię. Ten jednak wyszedł negatywnie. Lekarz stwierdził, że może to być denga – choroba przenoszona również przez komary. Jej głównym objawem podobnie jak przy malarii jest wysoka temperatura. Podstawową różnicą jest jednak to, że na dengę nie ma leków. Można jedynie stosować leczenie objawowe, obniżając gorączkę i czekać, aż po około 5-7 dniach wysoka temperatura ustąpi. Za trzy dni Jacek ma umówioną kolejną wizytę u lekarza. Nie pozostaje nam nic innego jak znaleźć sobie w Pembie jakieś lokum. Po dość długich poszukiwaniach udaje nam się wreszcie znaleźć jakiś guesthouse. Mamy pokój z łazienką i klimatyzacją, bez której raczej byśmy nie przeżyli. Jacek zalega w łóżku. Jest cały obolały. Głównie śpi. Czasem obejrzy jakiś film na komputerze. Do kolejnej wizyty temperatura utrzymuje się niezmiennie wysoka, a stosowanie leków przeciwgorączkowych nie odnosi prawie żadnego skutku. Kolejne dni wyglądają do złudzenia podobnie. Kontroluję temperaturę co godzinę, robię zimne okłady i wmuszam w Jacka kolejne szklanki wody. I tak w kółko. Czwartego dnia od początku choroby, w dniu kolejnej wizyty u lekarza pojawia się wysypka charakterystyczna dla dengi, co jeszcze bardziej utwierdza lekarza w przekonaniu, że jego wcześniejsze przypuszczenia były słuszne. Wszystko składa się w spójną całość. Teraz pozostaje poczekać jeszcze kilka dni i gorączka powinna ustąpić.
Coś tu się nie zgadza
Szóstego dnia, po raz pierwszy od początku choroby, gorączka spada poniżej 38°C. Na termometrze widnieje dokładnie rekordowe 36.9°C. Jacek wstaje nawet na trochę z łóżka i czuje się zdecydowanie lepiej. Jak się jednak dosyć szybko okazuje, poprawa jest jedynie chwilowa. Po południu, dosłownie w ciągu dwóch godzin temperatura narasta ponownie do 40°C. Jacek jest cały mokry i ma dreszcze. Coś mi się tu nie zgadza. Temat malarii cały czas nie daje mi spokoju, mimo negatywnie wychodzących testów paskowych, które robiliśmy kilkukrotnie. Mimo twierdzeń Jacka, że mam paranoję, zabieram go po raz kolejny na badania. Jak na złość po drodze zatrzymuje nas policja. Mają problem z tym, że to ja prowadzę samochód, a w czasowym pozwoleniu na wjazd naszego samochodu do Mozambiku są dane Jacka. No i zaczyna się. Oni do nas po portugalsku, a my do nich po angielsku. I mimo, że nie mają racji to zajmuje nam dobre 15 minut wytłumaczenie im, że wystarczy, że osoba na którą są dokumenty znajduje się w samochodzie, nie musi być kierowcą. Tak nam powiedzieli celnicy na granicy i tego się trzymamy.
Afrykańskie laboratorium
Gdy już udaje nam się uwolnić z rąk policji jedziemy do najlepszego, najdroższego i najbardziej europejsko wyglądającego laboratorium w mieście. Chcę powtórzyć test mikroskopowy na malarię. Jacek wchodzi do pokoju zabiegowego na pobranie krwi. Po kilku minutach wraca, siada obok mnie w poczekalni na krześle i mówi, że chyba ktoś musiał przynieść ze sobą test paskowy, bo właśnie widział go w koszu na śmieci. Zaglądam przez okno do pokoju zabiegowego i widzę jak z próbki pobranej od Jacka robią dokładnie taki sam test paskowy. Taki sam jakich zrobiłam mu w przeciągu ostatnich kilku dni pewnie z dziesięć. Robię małą awanturę, na co pan na recepcji stwierdza, że zapomniał zapytać jaki rodzaj testu na malarię sobie życzymy. Bardzo afrykańskie. Tu zadawanie pytań w celu wyjaśnienia jakichkolwiek wątpliwości nie jest na porządku dziennym.
A jednak…
Na wynik testu mikroskopowego musimy poczekać godzinę. W międzyczasie jedziemy więc do restauracji nad oceanem, żeby coś zjeść. Po godzinie odbieram kopertę z wynikiem testu na malarię. Otwieram ją i okazuje się, że wynik jest pozytywny. Nie wiem czy to dobrze czy źle. W końcu wiemy co jest grane. Jestem jednak wkurzona, że zostało to odkryte tak późno. Jedziemy prosto do apteki, żeby kupić leki. Oczywiście nie należy zapominać, że jesteśmy w Mozambiku i nie mamy szans, by dostać tu oryginalne leki. Musimy się więc zadowolić indyjskimi zamiennikami. Pozostaje mieć nadzieję, że zadziałają tak jak trzeba. Leczenie malarii trwa trzy dni. U Jacka w trakcie leczenia nie było widać praktycznie żadnych efektów. Dopiero po ostatniej dawce temperatura stopniowo zaczęła się obniżać. Jednak powrót do pełnej formy trwał jeszcze kilka następnych tygodni. Musiało też minąć trochę czasu zanim ustąpiła moja paranoja ciągłego sprawdzania temperatury.

Trzeba mieć dość wysoką gorączkę, by zażyczyć sobie zdjęcie z cornflakesami :)

Nasz guesthouse serwował nam codziennie takie oto apetyczne śniadanka

Więc Jacka trzeba było dokarmiać porządnymi burgerami :) Ps. Na zdrowego to on nie wygląda, mimo, że to już po leczeniu
Nikomu nie życzymy podobnych doświadczeń. Chorowanie w Afryce to w ogóle nie najlepszy pomysł. Nawet jeśli nie jesteśmy pośrodku buszu i znajdzie się jakiś szpital to musi się znaleźć jakiś kompetentny lekarz o co chyba najciężej. Nie mówiąc o dostępności leków czy sprzęcie w szpitalach, a raczej jego kompletnym braku. Przed przyjazdem do Afryki myślałam, że co jak co ale chyba diagnozowanie i leczenie tych wszystkich powszechnych tu chorób tropikalnych mają ogarnięte. Okazało się jednak, że nie jest to wcale takie oczywiste. Jeśli więc nie musicie, nie chorujcie w Afryce! ;)
Dobrze, że Jacek wyzdrowiał.
Mam nadzieję, że już wyczerpaliście limit chorowania.