Amman – ulice które nie śpią

Klimatyzacja nie działa, ale dostaliśmy wiatrak. Marne pocieszenie. Jest gorąco. Naprawdę gorąco. Podobno czasami pada tu śnieg, ale w chwili obecnej nie chce nam się w to wierzyć. Dochodzi godzina 21. Czas ruszać. Wyjść w miasto, które dopiero budzi się do życia. Na Bliskim Wschodzie to normalna rzecz. Dopiero po zachodzie słońca można odetchnąć. Wiatr znad pustyni sprawia, że powietrze w tej betonowej dżungli zaczyna cyrkulować. Na nieszczęście jej mieszkańców, bloki, ulice i dachy w ciągu dnia rozgrzały się tak bardzo, że jeszcze przez kilka godzin będą oddawać ciepło. W zasadzie, to zanim zdążą je oddać, znów uderzą w nie promienie porannego słońca. I wszystko zacznie się od początku.

Schodzimy drewnianą klatką w dół. Ktoś dorobił w tej klatce windę, ale ponieważ była dość wąska to szyb windy tarasuje połowę przejścia na schodach. Normas Hotel jest położony w samym centrum Ammanu. Musa, który zajmuje się tym miejscem powiedziałby, że Normas znajduje się w samym centrum Bliskiego Wschodu. Przecież z okna widać słynną restaurację Hashem, która według wielu jest centrum arabskiego wszechświata. Podobno, nawet na drugim końcu Półwyspu Arabskiego będą potrafili wskazać nam drogę do Hashem. Taka gastronomiczna Mekka. Nasz hotel czasy świetności ma już dawno za sobą. O ile kiedykolwiek były takie czasy. W korytarzach wiszą plakaty zachęcające do wspinaczki na Wadi Rum oraz plażowania w Aqabie. Sądząc po kolorowych strojach modeli i modelek oraz uśmiechach w stylu słonecznego patrolu, ktoś powiesił je w latach 90-tych i od tamtego czasu dumnie zdobią ściany Normasa. Hotel zajmuje drugie i trzecie piętro kamienicy. Na pierwszym jest jakaś mordownia, w której można zapalić fajkę wodną a wieczorem  panowie rżną w karty na pieniądze. Musa, o którym już wspominałem, to człowiek do rany przyłóż. Zresztą, jak większość Jordańczyków. Średniego wzrostu, przy kości, włosy kędziorki, czarna broda trymowana od czasu do czasu, kiedy mu się zachce. Odpala jednego papierosa za drugim i kibicuje Barcelonie. Kiedy powiedziałem, że ja za Realem, Musa wybuchł: „If you don’t love Barcelona, you don’t love God!”

Więc ruszamy w miasto. Do nosa od razu dostaje się ta osobliwa mieszanka, którą przyjdzie nam oddychać przez najbliższy czas. Gorące powietrze zmieszane z pustynnym kurzem, zapachem przypraw, ulicznego żarcia, dymu fajki wodnej i rozkładającej się tu i ówdzie opuncji. A wszystko to, od czasu do czasu, w co ciemniejszych zakamarkach, doprawione zapachem solidnego, miejskiego szczocha, puszczonego wprost na rozgrzany beton. Od razu czuć, że to miasto żyje. Nie są to piękne fasady paryskich kamienic, ani szerokie madryckie ulice wyłożone marmurem. To są ulice, które żyją. Ulice europejskich stolic to w porównaniu do nich muzealne eksponaty zabalsamowane parafiną.

Na schodach wejściowych do Normasa siedzi kloszard, którego będziemy oglądać jeszcze niejeden raz. Typ raczej zamknięty w sobie. Nie prosi o pieniądze, z nikim nie gada, nie wdaje się w awantury. Jego znaki rozpoznawcze to wielki czarny pazur u prawej stopy, który wystaje przez dziurę w bucie oraz papieros, którego pali zawsze kiedy nie śpi. Na wprost wejścia jakiś człowiek sprzedaje używane książki. Ma wiele tytułów w języku angielskim od „jak zostać milionerem w tydzień”, przez biografię Lenina, aż po Harrego Pottera. Kiedy podchodzę, żeby obejrzeć album zatytułowany „Amman”, który za pośrednictwem fotografii obrazuje ostatnie kilkadziesiąt lat rozwoju miasta, właściciel kramu podchodzi, zabiera mi książkę i przepędza. Dziwny typ. Skręcamy w prawo. Nie przeszliśmy dziesięciu kroków, kiedy Dominika dostaje od właściciela stoiska z żarciem coś co przypomina bakławę ale bakławą nie jest. Mi też się dostaje. Nie gustuję w arabskich słodyczach, o których w większości mógłbym powiedzieć tylko tyle, że są słodkie. Ale to jest naprawdę niezłe. Pasta orzechowa, zawinięta w ciasto i posypana prażonymi pistacjami. Idziemy dalej. Mijamy ulicznych sprzedawców wszelkiego badziewia, od ładowarek do telefonów po tańczące zabawkowe kaczki. Ktoś na ulicy rozłożył się ze swoim wózkiem, z którego sprzedaje owoce opuncji. Z szybkością maszyny kroi eliptyczne owoce i pozbawia je skóry, gawędząc przy tym z sąsiadem sprzedającym papierosy i w ogóle na nie nie patrząc. Mijamy sklep z fajkami wodnymi. Stop. Muszę zapytać. W Palestynie nie zrobiłem jej zdjęcia. Przepraszam, czy macie fajkę wodną w kształcie kałasznikowa? Śmiech. Mijamy kila stoisk z turystycznym badziewiem. Jakieś niby-antyczne dzbanki do kawy, jakieś wielbłądy, arafatki i koszulki. A na froncie stoiska gość wsypuje piasek do butelek. Ma przed sobą małą buteleczkę, lejek i dużo przegródek z kolorowym piaskiem. Nabiera trochę piasku i wsypuje do butelki. I tak w kółko. Coś tam zamiesza, coś dosypie i nagle okazuje się, że wsypany piasek tworzy na ścianach butelki wzory i napisy. W sumie brzydkie to i niepraktyczne, ale za skupienie i pewną rękę należy się gościowi szacunek. Takich piasko-sypaczy miniemy dzisiejszego wieczoru kilku.

Idziemy dalej. Co chwile słyszymy „welcome to Jordan”. Co chwilę musimy przystanąć, zagadać, wytłumaczyć się skąd jesteśmy, pogadać o Lewandowskim i wyższości Barcelony nad innymi drużynami świata. Mijamy stoisko z kawą. Do nosa wdziera się zapach palonych ziaren i kardamonu. O jordańskiej kawie mógłbym napisać poemat ale teraz nie pora. Skręcamy w boczną uliczkę. Wrzucamy szybkiego fafika, jak pieszczotliwie zwykliśmy nazywać falafel, czyli smażone kulki z ciecierzycy. Mijamy sklep z garniturami. Dlaczego by nie wstąpić? W sandałach, krótkich spodniach i t-shircie na pewno wyglądam na potencjalnego kupca. Ale to nic. Ważne żeby pogadać, pośmiać się, przybić piątkę. Marynarka fajna, ale nie miała gore-tex’u więc odpuściliśmy. Idziemy dalej. Zaraz, zaraz. Co to za kolejka? Wyłazi z bocznej uliczki i aż zawija się na chodniku. Lecę na zwiady. Sprzedają jakieś dziwne „coś”. Ale kolejka taka długa, że nie wypada nie stanąć. Więc stoimy i my. Na szczęście posuwa się szybko. Najpierw płacimy, później wydają towar. Pytają co podać. Jak to co? To co wszystkim. Dostajemy dwie karteczki zapisane jakimiś robaczkami. Podajemy jegomościom, którzy z szybkością błyskawicy operują czymś co przypomina kielnię do gipsowania. Pac, pac i na plastikowych talerzykach lądują dwa kawałki „czegoś” co kupiliśmy. Siadamy na krawężniku i dokonujemy oględzin. Pachnie znajomo. Co to za zapach. Czekaj, czekaj. Coś mi przypomina. Tak, to zapach leniwych pierogów! Z wierzchu przykryte chrupiącą skórką, w środku jakby ser. To „coś” okazało się być kunafą, czyli tradycyjnym ciastem serowym, które szybko skradło nasze serca. Od tej pory, nie mogliśmy przejść obojętnie obok kolejki, która bez względu na porę dnia i nocy, zawsze była długa i zawijała się na chodnik, a my stawaliśmy się jej częścią.

01-amman
02-amman
03-amman
05-amman
06-amman
07-amman
08-amman
09-amman
10-amman
11-amman
12-amman
13-amman
14-amman
15-amman
19-amman
20-amman
21-amman
22-amman
23-amman
25-amman
46-amman
26-amman
45-amman