Welcome to Jordan! – Witaj w Jordanii!

To najczęstsze słowa, które tu słyszymy. Od każdego kogo spotykamy. Standardowa konwersacja:

– Where are you from?
– Bolanda.
– Ooo, Bolanda. Welcome to Jordan! You, friend or married?
– This is my wife.
– How long?
– About 2 years.
– And baby? Where is baby?
– No baby.
– No baby??? (Wtf? No baby? Właśnie wybuchł im mózg)
– Inshallah…

Zawsze, ale to zawsze pytają o dziecko. To pytanie musi prędzej czy później paść. Pytają też o zawód.

– I work in marketing research.
– Ooo, you work in the market. What do you sell?

A Dominika – tu wszyscy wiedzą o co chodzi.

– Doctora (lub doctoressa jak to mówił Jacek)
– Ooo, doctora. What kind of doctora?
– Baby doctora (wymyślone na poczekaniu żeby nie komplikować bardziej sytuacji).

Każdy zatrzymujący nas na checkpoincie policjant, każdy z kim wdamy się w najkrótszą nawet konwersację, sklepikarz, sprzedawca falafela, dziadeczek skubiący słonecznika na murku, każdy powtarza „Welcome to Jordan”. Nawet jeśli nie potrafi ani słowa więcej po angielsku i tak powie „Welcome to Jordan”. Tego uczą tu od najmłodszych lat. Będąc w warsztacie samochodowym na wymianie oleju, jeden z mechaników zachęcał około 10-letniego chłopca by podszedł do nas i powiedział „Welcome to Jordan”. To takie narodowe powiedzenie do przyjezdnych.

Jordańczycy

Jordańczycy są absolutnie niesamowici. Ich gościnność możemy porównać chyba tylko z ormiańską. Są niesamowicie otwarci. Mają otwarte umysły. Co jeśli chodzi o Arabów nie jest specjalnie typowe. Są otwarci na innych ludzi, ich historie i inne religie. Są ciekawi nas, tego skąd jesteśmy, gdzie byliśmy, jak odbieramy Jordanię i Jordańczyków. Oczywiście również tego ile mamy lat, gdzie pracujemy, czy jesteśmy małżeństwem, a jeśli tak to jak długo i czy mamy dzieci. Nawet jeśli nie jesteśmy w stanie porozumieć się w żadnym języku, nie przeszkadza im to w nawiązaniu z nami kontaktu. Choćby miał on polegać na siedzeniu w milczeniu na murku skubiąc wspólnie słonecznika i popijając kawę.

Jordańczycy mimo, że są Arabami nie mogą zostać wrzuceni do tego samego worka co Arabowie z Maroka, Tunezji czy Egiptu. Są nienachalni. Zapraszają do swoich sklepów, czy to zrobionych typowo pod turystów, czy to przędzalni dywanów czy sklepu ze specjalną odzieżą dla muzułmańskich kobiet. Ale nie spotkamy się tu z żadnym naciskiem żeby coś kupić. Nikt nie wywiera na nas żadnego ciśnienia. Możemy swobodnie wejść do sklepu, obejrzeć co w nim mają, nawet zapytać o ceny, zamienić kilka zdań z właścicielem i wyjść jak gdyby nigdy nic. Bez nieprzyjemnego poczucia, że powinniśmy byli coś kupić. Nawet beduini mają swoją godność i nie naciskają na turystów by koniecznie coś kupili na ich straganach. Bardzo nietypowe jak na arabski kraj, tym bardziej, że nie jest to kraina dziewicza turystycznie, jednak ludzie zachowują się tak, jakby było zupełnie inaczej.

Jordańczycy są wyluzowani. Wszystko dzieje się się jakby w nieco spowolnionym tempie. Nikomu się tu nie spieszy. Ludzie wyglądają na szczęśliwych. Są uśmiechnięci. Pozdrawiają się nawzajem. Zawsze znajdą czas żeby się zatrzymać i wymienić kilka zdań z napotkanym na ulicy sąsiadem lub krewnym. Mają też nieco inny niż u nas sposób witania się – całują się najpierw w jeden policzek, a potem dwukrotnie w drugi, co dotyczy zarówno mężczyzn jak i kobiet. Wszędzie pobrzmiewa „Habibi”, czyli „Kocham Cię”. „Habibti” oznacza to samo ale używane jest przez mężczyznę w stosunku do kobiety.

Jak to w świecie arabskim, głównym zajęciem Jordańczyków jest handel. Sklepy nie mają ściśle określonych godzin otwarcia. Najczęściej otwierane są rano, a zamykane późnym wieczorem. To ich sposób na życie. Przesiadują w swoich sklepach albo przed nimi, popijają kawę, herbatę, rozmawiają. Co jakiś czas ktoś przyjdzie, żeby coś kupić. Czasami zostawiają cały kram na kilkanaście minut i idą w sobie tylko wiadomym kierunku i celu. W piątek część sklepów się zamyka a ich właściciele udają się do meczetów na modły.

Jordańczycy i nieodłączny atrybut podczas ich konwersacji – herbata

Kawa, herbata i papierosy

To trzy najczęściej proponowane przez Jordańczyków rzeczy. Niemalże wszyscy mężczyźni palą i zawsze podczas rozmowy proponują nam papierosy. Narodowy napój czyli mocno słodzona herbata sączona jest co dzień przed każdym sklepem, na każdym rogu. Często zapraszają i nas abyśmy się przysiedli, opowiedzieli skąd jesteśmy, co robimy a przy okazji napili się esencjonalnego naparu. No i kawa. Tego tematu nie mogę tu pominąć. W miastach i na ulicach nie da się nie zauważyć straganów z kawą turecką przyrządzaną w charakterystyczny sposób. Naczynie do parzenia umieszczane jest w rozgrzanym piachu. Kiedy napar nabierze odpowiedniej mocy przelewa się go do małych filiżanek, które również trzymane są w rozgrzanym piasku utrzymującym temperaturę napoju. Tak przyrządzona kawa jest naprawdę wyborna. Będąc w Jordanii, chyba tylko raz robiliśmy własną kawę w samochodzie. Nie korzystanie z tego dobrodziejstwa będąc w Jordanii byłoby grzechem. No i najważniejsze – tu kawa jest mielona bezpośrednio z kardamonem co nadaje jej niepowtarzalny smak i aromat. Nawet ja nie będąc wierną fanką kawy nigdy nie odmawiałam gdy mi ją proponowano.

Po dziś dzień zastanawiamy się dlaczego w Europie nie serwują kawy z kardamonem

Fafiki w 10 odsłonach

Falafel (pieszczotliwie zwany przez nas fafikiem lub fafim) na zawsze już będzie kojarzył nam się z Bliskim Wschodem. Cały czas zastanawiam się dlaczego w Polsce kebaba można znaleźć na każdym rogu a falafel jest prawdziwą rzadkością. Podczas przyrządzania często dostajesz kulkę lub dwie – tak na spróbowanie. Czasem też jeśli nie mają jak wydać reszty, to dają Ci w zamian kilka dodatkowych kulek. W Aqabie, w której spędziliśmy nieplanowanie dużo czasu mieliśmy swoją ulubioną miejscówkę z falafelem. Najczęściej jedliśmy tam śniadanie, obiad i kolację. Mieli falafel w cienkim placku przypiekanym w opiekaczu lub falafel w czymś w rodzaju bagietki. Podobno falafel  w picie kosztuje lokalsów czasem nawet 0,2 JOD (1,14PLN). I kolejna ciekawostka – w Jordanii mają ogórki kiszone. Ku naszej uciesze bardzo często lądowały w naszych falafelach. I jeszcze jedna forma falafela – osobno kulki, osobno hummus, osobno warzywka i czasami pita na zagryzkę. Smakowitości!

Fafik w wersji rozczłonkowanej, czyli kulki, hummus i pita oddzielnie

Oda do kunafy

Kunafa. Będzie mi się śniła po nocach. Będę za nią tęskniła. Podczas pierwszego wieczornego spaceru po Ammanie zobaczyliśmy długą kolejkę ludzi ciągnącą się jeszcze na chodniku. Wyglądało to jak kolejka po jakieś bilety na koncert, przedstawienie czy mecz. Bez chwili namysłu minęliśmy ową kolejkę i poszliśmy dalej. Kolejnego ranka ta sama kolejka, w tym samym miejscu. Trochę nas to zaciekawiło. Stanęliśmy i my. Po krótkiej chwili oczekiwania, okazało się, że to kolejka do cukierni. A tam tylko dwa rodzaje smakołyków. Wzięliśmy kawałek jednego i kawałek drugiego. Dla obu bazą jest ser. Taki ciągnący. Coś pomiędzy oscypkiem i mozarellą. Jeden ma na wierzchu coś co przypomina bułkę tartą lub kaszę manną i smakuje trochę podobnie do pierogów leniwych w bardzo słodkim wydaniu. Drugi ma na wierzchu cienkie chrupiące niteczki. Oba polane lepkim, słodkim sosem sprawiającym, że całość jest wilgotna i super słodka. Na wierzchu posypane kruszonymi orzechami. Całość podawana na ciepło. W cukierni przez cały czas mają ręce pełne roboty. Uwijają się z niebywałą prędkością, co chwilę zmieniając tace po błyskawicznie rozchodzącej się kunafie na pełne z nowej dostawy. W pośpiechu polewają chochlą kunafy słodkim sosem i obsypują wierzch garścią orzechów. Z wielka wprawa tną i nakładają kolejne kawałki ciasta, a zawartość blachy o kilkudziesięcio centymetrowej średnicy znika. Przed cukiernią prócz kolejki jest mnóstwo innych ludzi łapczywie pałaszujących swoje porcje kunafy. Siedzą gdzie się da – na murku, na schodkach, na krawężniku. Siadamy i my. I wszyscy zajadamy się niesamowitą kunafą.

Kunafo! Będziemy wspominać cię z rozrzewnieniem