Napad w wersji mozambickiej
Pierwsze dni w Mozambiku
Po dwóch, męczących dniach jazdy od granicy z Malawi, w końcu docieramy nad ocean. Szybko znajdujemy kemping z uroczą plażyczką. Stoi tu kilka biało-niebieskich chatek. Nieopodal kempingu znajduje się lokalny targ, gdzie można kupić mnóstwo gatunków ryb i owoce morza jakie kto sobie wymarzy. Dwanaście krabów za 25 złotych, dziesięć homarów za 30 złotych, wiadro krewetek tygrysich za 70 złotych – to tylko przykładowe ceny proponowane białemu turyście bez targowania. W dodatku jest sezon na mango więc można je dostać wszędzie – na targu, przy drodze czy na plaży. A dzień bez mango to dzień stracony! :)
Jest nam tu tak dobrze. W oddali słychać szum oceanu, nad głową szeleszczą kołysane wiatrem palmy kokosowe. Dookoła panuje wyluzowana atmosfera. Chcemy zostać tu na kilka dni. A potem jedziemy na Ilha de Mocambique. Nigdzie nam się nie spieszy, korzystamy z pięknej pogody i pysznego jedzenia. Dwa dni na kempingu mijają w mgnieniu oka.

Jacek zadowolony po powrocie z targu rybnego. Wie, że szykuje się niezła kolacja :)

Oto i ona! Najlepsze jest to, że w Afryce można pójść do restauracji z własnymi produktami, wejść do kuchni, krzyknąć „mama! zrobisz mi rybę?” a mama na to odpowie: „no pewnie, dawaj ją!”. Tak właśnie powstała nasza kolacja :)

Ciężko wyobrazić nam sobie lepsze miejsce do pracy

Co chwila ktoś przychodzi zaoferować nam to co przed chwilą złowił. Pan chciał sprzedać nam tego gigantycznego kalmara

Jacek całe popołudnie gra na ukulele :)
Nocny rabuś
Kolejnego wieczoru wyjątkowo długo siedzimy wsłuchując się w szum oceanu. Jacek do późna gra na ukulele, które dostaliśmy w prezencie od przyjaciół tuż przed wyjazdem. Tak jak każdego wieczoru, rozwieszam moskitierę wewnątrz naszego samochodu i kładziemy się spać. Zapadamy w głęboki sen. Nagle, w środku nocy, rozlega się potężny huk. Mijają ułamki sekund, które pozwalają nam się zorientować, że to nie sen, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jacek natychmiast podrywa się z łóżka, jednak wyplątanie się z moskitiery nie jest wcale takie proste. Wszystko dzieje się tak szybko. Złodziej przez wybite okno chwyta tylko to co leży pod ręką i rzuca się do ucieczki. Raban jakiego narobiliśmy spłoszył go. Jesteśmy w niemałym szoku, nie do końca jeszcze wiedząc co się stało. Nasze krzyki budzą kempingowego stróża, który wychodzi z namiotu przecierając zaspane oczy (należy nadmienić, że do pracy przyszedł z własną poduszką). Wyskakujemy z samochodu, obok leży narzędzie zbrodni – ponad metrowy ważący z pięć kilogramów drąg. Po chwili wszyscy się zbiegają. Wzywamy policję. I próbujemy trzeźwo spojrzeć na całą tę sytuację, o ile jest to w ogóle możliwe w środku nocy po niespełna dwóch godzinach snu. Wszystko jest w szkle. Łóżko, siedzenia, w każdym zakamarku drobinki szkła. Szybko też orientujemy się co właśnie straciliśmy. Przedłużacz z wpiętymi w niego ładowarkami do obu naszych komputerów i telefonów, całe ubranie Jacka z dnia poprzedniego, w tym pasek, który miał odkąd tylko pamiętam. I ukulele, na którym tak dużo grał uprzedniego wieczoru. Szczęście w nieszczęściu, mogło być o wiele gorzej bo następną warstwę jakiej złodziej nie zdołał już porwać stanowiły nasze komputery. Intruz prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że zastanie kogokolwiek w środku samochodu. Mógł nam zrobić niemałą krzywdę, gdyby próbował rozbić inne okno, na przykład to przy naszych głowach. Właścicielka kempingu proponuje, żebyśmy przespali się w jednym z domków, ale to zupełnie niemożliwe, bo przecież nie zostawimy naszego samochodu z wybitą szybą. To jakby zostawić otwarte na oścież drzwi do domu. Od północy, kiedy miało miejsce to feralne zdarzenie, do świtu wypakowujemy wszystko z samochodu, otrzepując każdą, pojedynczą rzecz ze szkła.

Miejsce i narzędzie zbrodni
Dom bez drzwi
Po nieprzespanej nocy, jesteśmy kompletnie nieżywi, ale musimy załatwić nową szybę, zwłaszcza, że jest piątek. Postanawiamy pojechać do Nampuli – trzeciego co do wielkości miasta w całym Mozambiku, oddalonego o niespełna 200 kilometrów. Po drodze kilkukrotnie zatrzymujemy się na drzemki żeby nie zasnąć za kierownicą. Mimo, że marka naszego samochodu jest najczęściej spotykaną w Afryce, to przez cały dzień, jeżdżąc od miejsca do miejsca nigdzie nie udaje nam się znaleźć nowej szyby. Ani w salonie Toyoty, anie w sklepach z częściami, ani na złomowiskach. Robi się ciemno, jedyne co możemy teraz zrobić to zalepić okno taśmą.

Fachowa robota ;)
Światełko w tunelu
Na Facebooku znajduje się bardzo prężnie funkcjonująca grupa ludzi jeżdżących do Mozambiku swoimi samochodami (możecie znaleźć ją TUTAJ). Najczęściej z RPA i okolic oraz mieszkających w samym Mozambiku. Jacek napisał tam o tym, co się przytrafiło, prosząc o porady w sprawie znalezienia szyby. Odzew był niesamowity. Kilka osób zapraszało nas do swoich lodgy, żebyśmy się odstresowali. Każdy próbował pomóc jak tylko potrafił. Napisał też do nas Antonio. Zaproponował, że w mieście, w którym aktualnie mieszka, pojeździ po złomowiskach i poszuka dla nas okna. Początkowo nie chcieliśmy go kłopotać, ale gdy okazało się, że w Nampuli nie udało nam się nic załatwić, postanowiliśmy skorzystać z zaoferowanej przez niego pomocy. Antonio jeździł od złomowiska do złomowiska i udało mu się znaleźć oryginalną szybę. Kupił ją, zapłacił i na następny dzień nam przywiózł. W dodatku zabrał jednego ze swoich pracowników, który w mgnieniu oka nam ją zamontował. Niemożliwe? A jednak!
Nowa znajomość
Teraz czas by przedstawić Wam naszego wybawiciela. Antonio jest Portugalczykiem. Mieszka w Mozambiku od czterech lat. Jest managerem hotelu Nacala Plaza – jedynego czterogwiazdkowego hotelu w całej prowincji. Jego żona jest architektem i ów hotel to właśnie jej dzieło. Teraz pracuje nad kolejnym, tym razem w Nampuli. Po naszym spotkaniu na kempingu, gdy szyba jest już założona, Antonio proponuje, że pokaże nam najlepsze miejscówki na Ilha de Mocambique, maleńkiej wyspie leżącej kilka kilometrów dalej. I tak sami mieliśmy tam jechać, więc ochoczo korzystamy z propozycji. Spędzamy niesamowity weekend na wyspie. Klimat tego miejsca jest niepowtarzalny, ale o tym innym razem. Po tych kilku dniach Antonio zaprasza nas do swojego hotelu. Początkowo się wahamy, ostatecznie jednak dajemy się namówić.

Wynajmujemy łódź by dostać się na półwysep odległy od Ilha de Mocambique o kilka kilometrów. Antonio w różowej koszulce, David jego przyjaciel w koszuli w kratkę

Po dobrej godzinie spędzonej na łodzi docieramy na taką oto plażyczkę

Antonio zaprasza nas na obiad. To nasze pierwsze (i zdecydowanie nie ostatnie) owoce morza w Mozambiku!

Pamiątkowe zdjęcie grupowe musi być :)
Wakacje w czterogwiazdkowym hotelu
Pod wieczór dojeżdżamy do Nacali. Jest już ciemno. Chwilę zajmuje nam odnalezienie hotelu. Gdy już dojeżdżamy na miejsce, przecieramy oczy ze zdumienia. Właśnie stoimy przed wielkim, nowiutkim, luksusowym hotelem. Nie wiedzieliśmy, że w Afryce istnieją takie miejsca :D Dostajemy pokój tuż przy basenie. Mamy otwarty rachunek w restauracji hotelowej, więc codziennie próbujemy czegoś innego. Żyć, nie umierać! Chcąc się jakoś odwdzięczyć Antoniemu, proponujemy że nagramy mu film reklamujący jego hotel. Efekty naszej pracy możecie zobaczyć poniżej:

Taki mieliśmy widok z okna :)

W basenie pławiliśmy się prawie codziennie

Codzienna porcja krewetek na przystawkę :P

Jacek mimo, że jest wielkim fanem krewetek, po dwóch tygodniach nie mógł już na nie patrzeć. Marzyły mu się ziemniaki :)

Zupa frutti di mare
Po dwóch tygodniach spędzonych w hotelu, pora na nas. Musimy ruszać dalej. Ale zanim udamy się na północ, wracamy jeszcze na kilka dni na Ilha de Mocambique.
Czy teraz żałujemy tego co się stało? Z jednej strony tak, bo był to jedyny jak dotąd (odpukać!) przykry incydent podczas całego naszego pobytu w Afryce. Z drugiej strony, gdyby nie nocny rabuś nie poznalibyśmy tak wspaniałego człowieka jakim jest Antonio i nie zawarlibyśmy tej cudownej znajomości.
Na koniec jeszcze jedno zabawne przemyślenie. Otóż w ciągu naszego dotychczasowego pobytu w Afryce, od czasu wydobycia samochodu z portu, spaliśmy w samochodzie zazwyczaj na dziko, co wcale nie oznacza, że na bezludziach. Przez te kilka miesięcy z kempingu korzystaliśmy może dwa razy. A cała ta sytuacja wydarzyła się właśnie, gdy postanowiliśmy spać w miejscu do tego przeznaczonym…
Pięknie że wreszcie szczegółowo opisaliście ,,Napad”
Co za ironia losu, że tam gdzie niezbyt bezpiecznie nic się nie dzieje, a w niby bardziej bezpiecznym miejscu przeznaczonym do biwakowania już coś złego się dzieje. Miałem prawie że identyczną sytuację z moim volvo. Szkoda gadać. :/ Ważne, że jesteście cali. :P
Doświadczenie nauczyło nas, że najbezpieczniej jest wśród dzikich zwierząt i na pustyni ;) Pozdrawiamy z Namibii! edit: jednak nie, przypomniałem sobie o jednej mrożącej krew w żyłach historii z pustyni więc pozostańmy przy dzikich zwierzętach :)